Przemierzając kraj Helwetów, czyli mały kraj z wielką duszą – cz. I

Filip Buliński

Z czego słynie Szwajcaria? Jedni powiedzą, że z czekolady. Drudzy wymienią ekskluzywne zegarki. Jeszcze inni wskażą na sery. Wspaniałe jest to, że każdy będzie miał rację, a jednocześnie wciąż pozostanie wiele niedopowiedzeń. Dla mnie jako miłośnika motoryzacji, jednym ze znaków rozpoznawczych są tutejsze przełęcze – wijące się niczym nitka makaronu i obfitujące we wspaniałe widoki. Do tej pory znałem je tylko z opowieści i zdjęć. Przyszedł wreszcie czas, bym poznał to wszystko osobiście. Choć, tak jak wspomniałem, wciąż pozostanie wiele niedopowiedzeń.

Cofnijmy się o 65 mln lat. To wówczas wskutek wypiętrzenia skał powstały Alpy. Pierwsze ślady osadnictwa w jaskiniach zanotowano tam już w epoce kamienia łupanego. Dopiero nieco ponad 2 tys. lat temu w regionie osiedliło się celtyckie plemię Helwetów, które zaczęło kształtować dzisiejszą Szwajcarię – kraj wzorcowych, alpejskich pejzaży. Kraj, w którym mówi się w czterech różnych językach. Wreszcie kraj, który, choć nie grzeszy wielkością, trudny jest do zwiedzenia w krótkim czasie.

Dla tych, którzy chcieliby poznać piękno, różnorodność i duszę Szwajcarii, przygotowano specjalny przewodnik – Grand Tour of Switzerland (GToS). Znajdziecie go na stronie "Moja Szwajcaria", skąd możecie go pobrać za darmo w języku polskim. Jego nazwa doskonale oddaje charakter takiej przygody. Decydując się na nią, czeka nas wielka wycieczka – dosłownie oraz w przenośni. Na trasie liczącej blisko 1700 km znajdziecie zarówno malownicze miasteczka, majestatyczne góry, jak i trudną do zliczenia liczbę atrakcji. 

Źródło: materiały partnera.

Wszystko to okraszone jest krętymi drogami i zapierającymi dech w piersiach przełęczami, które są istną ucztą dla miłośników dwóch i czterech kółek. Sama nazwa przewodnika jest zresztą zakorzeniona w historii automobilizmu. W końcu czymże byłaby motoryzacja, bez perspektywy wielkiej podróży.

Producenci od dekad podzielają ten pogląd, przygotowując wyrafinowane auta ze sportowymi genami na dalekie trasy. Wymienienie wszystkich samochodów okraszonych pochodnym skrótem GT byłoby niemożliwe. Dzielą one natomiast wspólną cechę w postaci czerpania rozkoszy z samej podróży, niezależnie od celu.

Źródło: materiały partnera.

Mimo że nasz środek transportu pozbawiony był emocjonalnego skrótu, to dbał o komfortowy aspekt jazdy. Lexusem RX 450h+ pokonaliśmy z fotografem Maciejem Skrzyńskim łącznie ponad 1100 km, podczas których najczęściej wymawianym zwrotem było "patrz jaki widok!". Zapraszam was na relację z okrojonej trasy Grand Tour po Szwajcarii.

W świecie widokówek i sera

Gdy docieramy do Szwajcarii, dzień się praktycznie kończy. Słońce powoli chowa się za taflą ogromnego Jeziora Bodeńskiego, do którego dostęp, oprócz Szwajcarii, mają także Niemcy i Austria. Z długością 64 km i maksymalną szerokością 12 km jest trzecim co do wielkości jeziorem śródlądowym w Europie. W letnich miesiącach nietrudno spotkać tu miłośników sportów wodnych.

Tuż przed zmrokiem panuje jednak błoga cisza. Mamy więc okazję odsapnąć po blisko 1300-kilometrowej trasie z Polski. Lexus RX 450h+ sprawował się jak do tej pory bez zarzutu – od komfortu i wyciszenia zaczynając, a na zużyciu paliwa kończąc. Tymczasem najważniejsza próba była dopiero przed nim.

Poranek powitał nas w St. Gallen. W przydworcowym hotelu prędzej niż promienie słońce, do życia budzi gwar mieszkańców spieszących się do swoich spraw. Mimo że znajdujemy się w centrum, na próżno szukać tu wieżowców. Większość zabudowy jest niewysoka, skromna, a im bliżej do granicy miasta, tym więcej uroczych domów.

Katedra w St. Gallen
Źródło: materiały partnera. Katedra w St. Gallen

Perłę St. Gallen stanowi opactwo benedyktynów, wokół którego zbudowano miasto. Początki duchownej historii sięgają 612 r., kiedy to św. Gallus założył w tym miejscu pustelnię. Obecnie zespół budynków, którym przewodzi imponujących rozmiarów barokowa katedra, jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Trudno nie wspomnieć o bibliotece, która może się pochwalić obecnością ponad 1000-letnich rękopisów w swoich zbiorach. St. Gallen słynie jeszcze z jednej rzeczy – koronek oraz haftów. My tymczasem zagłębiamy się w stare miasto otaczające opactwo, gdzie od razu uderza nas typowo szwajcarski styl zabudowań. Kamienice swoim kolorytem aż zarażają pozytywną energią i zachwycają gdzieniegdzie wystającymi, różnokolorowymi wykuszami.

Źródło: materiały partnera. Stare Miasto w St. Gallen

Czas goni, bowiem musimy zdążyć do pierwszej z zaplanowanych serowarni. Opuszczamy więc St. Gallen i zapuszczamy się w bardziej pagórkowate rejony. W zamieszkanej przez niespełna 1400 mieszkańców miejscowości Stein wita nas pocztówka rodem z bajki o Heidi. Swoją drogą wioska Maienfeld, w której rozgrywała się akcja, znajduje się zaledwie 60 km od nas.

Chyba nigdzie nie widziałem tak zielonej zieleni, jak tutaj. Na kwietnych łąkach pasą się krowy, wokół kameralne gospodarstwa, a w tle nieśmiało piętrzą się góry. Aż mam wrażenie, że patrzę na pocztówkę. Maciek, który miał już okazję być w Szwajcarii, mówi do mnie "będzie tylko lepiej".

Źródło: materiały partnera.

Region Appenzell słynie m.in. z produkcji sera, którego historię mamy okazję poznać w serowarni pokazowej Appenzeller Schaukäserei. To przystanek obowiązkowy dla miłośników kulinariów. Nie będę się jednak skupiał na detalach tej wizyty, ponieważ poświęciłem temu osobny materiał, który przeczytacie tutaj. Po ciekawym i rzecz jasna pysznym postoju kierujemy się do stolicy najmniejszego szwajcarskiego kantonu Appenzell Innerrhoden – miasta Appenzell.

Tutejsze budynki niemal od minięcia tablicy z nazwą miasta urzekają misternym wykończeniem. Fasady udekorowane są malowidłami oraz płaskorzeźbami, a całości towarzyszy kolejny raz eksplozja kolorów. W większości pastelowe odcienie uzupełniane są czasem mocniejszymi akcentami wykończeniowymi. Mimo to nie powiedziałbym, że wygląda to eklektycznie. Choć każdy z domów ma swój charakter, tworzą spójną całość. Muszę się powstrzymywać, by na każdym rogu nie robić zdjęć.

Appenzell Innerrhoden jest jednym z ostatnich kantonów, w których obowiązuje jedna z najstarszych form demokracji, czyli zgromadzenie ludowe. W ostatnią niedzielę kwietnia na placu Landsgemeindeplatz gromadzą się mieszkańcy, by głosować nad projektami i ustawami. Z uwagi na okres naszej wizyty nie mamy okazji się temu przyjrzeć, ale szczęście i tak nas nie opuściło.

Podczas przechadzania się między uroczymi kamienicami, nagle usłyszeliśmy dźwięk dzwonków. Okazało się, że akurat trafiliśmy na jesienne zejście krów z górskich pastwisk, któremu towarzyszą tradycyjne uroczystości, o czym chwilę wcześniej opowiadał nam przewodnik w serowarni w Stein.

Wiosennej oraz jesiennej „migracji” krów towarzyszy przejście pr
Źródło: materiały partnera. Wiosennej oraz jesiennej „migracji” krów towarzyszy przejście przez okoliczne wioski. Pasterze ubrani są w tradycyjne stroje, a sklepikarze czekają na bohaterów pochodu, oferując im przekąski, ciastka oraz napoje

Swoisty pochód prowadzą trzy krowy w towarzystwie pasterza oraz małego chłopca. Za nimi idzie reszta stada wraz z opiekunami, a na uczestników czekają miejscowi sklepikarze, oferując przekąski oraz napoje. Widok jest wspaniały, podobnie jak pozytywna atmosfera, która momentalnie udziela się obserwatorom.

 Kolorowe kamienice w Appenzell
Źródło: materiały partnera. Kolorowe kamienice w Appenzell

Wspinaczkę czas zacząć

W pozytywnym nastroju kierujemy się do kolejnego przystanku – góry Säntis. Szczyt o wysokości 2502 m n.p.m. jest najwyższym w Alpach Zachodnich i zdaje się wyrastać niemal pionowo z ziemi. Jadąc drogą kilometr wcześniej, zupełnie nie spodziewałem się takiego widoku. U stóp góry znajdujemy fotospot, który jest jednym z elementów trasy Grand Tour. Rozstawione po całym kraju znaki w postaci obramowań podkreślają wagę danego miejsca. Co bardziej ambitni mogą próbować przez aplikację "zdobyć" wszystkie punkty. Prawie jak pokemony.

Źródło: materiały partnera. Spowity w chmurach szczyt góry Säntis

Choć widoki za oknem zarówno krajobrazów, jak i mijanych wiosek były dla naszych oczu niczym kwiaty dla pszczół, nie mogłem się doczekać wjazdu na pierwszą szwajcarską przełęcz. Zanim na nią docieramy, robimy krótką przerwę w Werdenbergu. To najmniejsze szwajcarskie miasto liczące zaledwie 60 mieszkańców, które niegdyś było miastem obronnym, sięga historią do XIII w.

Przez wieki uchroniło się przed wojennymi zniszczeniami i pożarami, dzięki czemu może się dziś pochwalić jedyną drewnianą średniowieczną osadą w Szwajcarii. Góruje nad nimi zamek z 1228 r., na którego dziedzińcu co roku odbywają się spektakle operowe. Najlepiej zatrzymać się tu na parkingu po drugiej stronie niewielkiego jeziora. Zbiornik wodny wraz z zabudowanym tłem tworzy iście bajkowy widok.

Źródło: materiały partnera. Werdenberg

Wreszcie zbliżamy się do przełęczy Flüela (Flüelapass). Zalesione tereny coraz mocniej ustępują skalistym zboczom. Przełęcz rozdzielająca szczyty leżące na wysokości ponad 3 tys. m n.p.m. sięga "zaledwie" 2383 m n.p.m. Dotknięci chorobą lokomocyjną, chętni na szybszą przeprawę lub podróżujący tędy zimą (kiedy trasa jest zamykana) mogą zdecydować się na kolej, która tunelem wydrążonym w skałach wozi turystów oraz samochody.

Dla nas taka decyzja mogłaby być postrzegana jak grzech. Co roku z uwagi na krętość trasy, przełęcz Flüela przyciąga rzeszę fanów motoryzacji, ale okoliczne szlaki idealnie nadają się także na piesze wędrówki oraz rowerowe wyprawy. Na szczęście na początku września ruch jest tu już niewielki. To dobra okazja, by sprawdzić właściwości dynamiczne Lexusa.

Pierwszą drogę na przełęczy Flüela zbudowano w 1867 r. i stanowi
Źródło: materiały partnera. Pierwszą drogę na przełęczy Flüela zbudowano w 1867 r. i stanowiła ona najkrótszą trasę między Doliną Renu a Dolną Engadyną

Choć japoński SUV nie grzeszy niską masą, w końcu jest hybrydą plug-in, to zgrabnie prześlizguje się przez kolejne zakręty i nawroty. Nisko położony akumulator dobrze wpływa na środek ciężkości i nie dopuszcza do znacznych przechyłów nadwozia. Układ kierowniczy mógłby być nieco mniej wspomagany, ale łączna moc 309 KM sprawia, że Lexusowi ani przez moment nie brakuje tchu, nawet przy najbardziej stromych podjazdach.

W naszym przypadku pośpiech jest niewskazany i wcale nie mam tu na myśli ograniczeń prędkości czy słonych mandatów, które czekają na łamiących przepisy. Widoki majestatycznych formacji skalnych, mieszających się z niewielkimi jeziorami i wodospadami zachęcają do postojów średnio co 100 m. Powstrzymuje nas przed tym tylko konieczność zaliczenia jeszcze jednego przystanku po drodze.

Źródło: materiały partnera.

Po górskiej przeprawie docieramy do cichego Susch, gdzie można spotkać polski akcent. W 2019 r. muzeum sztuki nowoczesnej założyła tutaj Grażyna Kulczyk. W kuluarach przybytek określany jest mianem "mekki na mapie artystycznego świata". Nic więc dziwnego, że o muzeum wspominał magazyn "Time" podczas tworzenia najciekawszych miejsc wartych odwiedzenia.

Mimo że mowa o sztuce współczesnej, obiekty wchodzące w kompleks muzeum wpasowują się w klasyczny, alpejski styl. Niektóre z nich należały do średniowiecznych budynków klasztornego browaru z XII w. Inne zostały dobudowane z zachowaniem lokalnego charakteru. Całość robi świetne wrażenie, ale niestety na miejscu jesteśmy za późno, by zajrzeć do środka. Pozostaje nam kontemplacja nad ostatnim punktem tego dnia — Engadyną czyli doliną rzeki Inn.

Muzeum Susch
Źródło: materiały partnera. Muzeum Susch

Ta ciągnie się aż przez 100 km między szczytami. Region cieszy się turystycznym uznaniem m.in. z uwagi na liczne trasy do narciarstwa zjazdowego i biegowego oraz szlaki wędrowne. W przeszłości odbywały się tutaj igrzyska olimpijskie. Z kolei latem na okolicznych jeziorach rywalizują windsurfingowcy. Z tego powodu Engadyna nazywana jest "halą festiwalową Alp", a za serce "organizmu" uznaje się St. Moritz.

Zanim jednak dojedziemy do miejscowości znanej również fanom motoryzacji, zaglądamy do skromnych, ale ślicznych miejscowości. Dziś główna droga omija ich "centra", ale dysponując odrobiną czasu, warto do kilku zajechać. Wówczas otworzy się przed nami obraz tradycyjnych, szwajcarskich wiosek o dziewiczym wręcz, alpejskim klimacie. Momentami aż mi się zdawało, że czas się tu zatrzymał.

Oczy można nacieszyć nie tylko malowidłami na elewacjach budynków, ale także płaskorzeźbami otaczającymi okna, brukowanymi ulicami czy być może najmniejszą, a już na pewno najsłodszą stacją benzynową, którą znajdujemy w Zuoz. Jeśli wolicie podziwiać góry – w tym regionie ich nie brakuje. Z głównej drogi nr 27 widać Piz Bernina, który z wysokością 4049 m n.p.m. jest jedynym czterotysięcznikiem w Alpach Wschodnich.

Oprócz tego znajdzie się też coś dla fanów kina. Pamiętacie scenę z Bękartów Wojny, gdy brytyjski agent udający niemieckiego żołnierza wspomina o swojej "rodzinnej" wiosce znajdującej się w cieniu Piz Palü? Szczyt znajduje się właśnie w Engadynie zaraz obok St. Moritz, do którego docieramy już po zmroku. Zwiedzanie miasta pozostawiamy już na następny dzień. Jak się okazało, warto było. Dlaczego? O tym dowiecie się w drugiej części relacji.

Więcej o trasie GToS na www.MojaSzwajcaria.pl/grandtour

Więcej o jesieni w Szwacarii na www.MojaSzwajcaria.pl