Przemierzając kraj Helwetów, czyli mały kraj z wielką duszą – cz. II

Filip Buliński

Kiedy wjechaliśmy na kolejną z przełęczy, widok był wprost nieziemski. Choć podobna myśl towarzyszyła mi przy każdej z poprzednich dróg, tym razem aż zabrakło mi tchu. Resztka żółtoczerwonej słonecznej poświaty wraz z chmurami tworzyła wizualny efekt godny najznamienitszych artystów. Resztki światła wciąż odbijały się od wypełniających doliny jezior, a sielskiego widoku nie zaburzała skromna nitka asfaltu. Obraz wydawał się surrealistyczny. I pomyśleć, że to tylko cząstka piękna, jaką kryje w sobie Szwajcaria.

Zbliżając się do punktu kulminacyjnego

Następny dzień rozpoczynamy w St. Moritz. Od samego śniadania przebieram nogami na czekające nas aż cztery przełęcze. Mimo że prognoza nie jest optymistyczna, zapowiadany deszcz na szczęście będzie nas omijał. W mieście odezwała się wreszcie nieco mocniej motoryzacyjna dusza Szwajcarii. Przed jednym z najdroższych hoteli tego zimowego kurortu – Badrutt’s Palace – napotykamy na Rolls-Royce’a Phantoma 6. generacji. Chwilę później mija nas Porsche 911 996. Po niespełna minucie z drugiej strony nadjeżdża kolejne 911, tym razem 993. Cudnie.

Rząd butików znanych światowych projektantów daje subtelny sygnał na temat turystów, którzy mają tu w zwyczaju przyjeżdżać. St. Moritz stanowi jeden z bardziej ekskluzywnych kurortów zimowych w Szwajcarii. Co ciekawe, to nie sporty zimowe przyniosły sławę temu miastu, a odkryte 3 tys. lat temu źródła mineralne. Dopiero w 1935 r. zaczął tutaj działać pierwszy w Szwajcarii wyciąg narciarski.

Źródło: materiały partnera.

Fani motoryzacji znają miejscowość z innego powodu. Na jeziorze, nad którym położone jest St. Moritz, od niedawna odbywa się wyjątkowa impreza The ICE (International Concours of Elegance). Zgadza się, impreza odbywa się NA jeziorze. Gdy woda zimą zamarza, a grubość tafli lodu sięga blisko 50 cm, do szwajcarskiego kurortu zjeżdżają właściciele istnych pereł na kołach, by się pokazać, obuć koła w opony z kolcami i zrobić kilka rund po wyznaczonym lodowym torze.

Choć myślami wyobrażam sobie jeszcze ryk silników, który musi towarzyszyć imprezie, docieramy na szczyt przełęczy Julier położony na wysokości 2284 m n.p.m. Spowite chmurami szczyty okalające przełęcz obrazują siłę natury. Ciekawe, czy już w epoce brązu ludzie zachwycali się widokiem, bowiem biegł tędy szlak handlowy. Drogę wybudowano dopiero w 1826 r.

Choć trasa nie obfituje w nawroty jak inne przełęcze, jest idealna dla miłośników zakrętów. Krzywizn asfaltu nie brakuje i co ważne, są one świetnie wyprofilowane. Co więcej, jezdnia jest szeroka i została zbudowana na podwyższeniu, co daje dobry widok na przebieg drogi. Bardziej niż właściwościami jezdnymi Lexus imponuje nam tu czym innym.

Jako że to hybryda plug-in, podczas hamowania odzyskuje energię kinetyczną i gromadzi ją w akumulatorze. Zjazd ze szczytu przełęczy oznacza więc wielokilometrową rekuperację, co, jak się po chwili okazało, wystarczy na bezemisyjne pokonanie następnych 15 km z pomocą 182-konnego silnika elektrycznego na przedniej osi.

Źródło: materiały partnera. Przed zjazdem z przełęczy warto zatrzymać się przy jeziorze Marmorera. Lazurowa woda zachęca do kąpieli, mimo nierozpieszczającej temperatury.

Dalsza jazda doprowadza nas na… Złą Drogę. Dosłownie. Via Mala (po romańsku "zła droga") swoją nazwę zawdzięcza wędrowcom, którzy dawniej przekraczali góry. Była to najkrótsza trasa prowadząca do Splügen i San Bernardino, ale nie należała do najbezpieczniejszych. Mimo to przeprawiano się tędy jeszcze przed narodzinami Chrystusa.

Wąwóz o głębokości ok. 300 metrów, którego dnem płynie Tylny Ren, do dziś wywołuje dreszcze. 70 metrów nad rzeką znajduje się pieszy most z 1739 r., a przygotowana infrastruktura pozwala zejść na dół i doświadczyć monumentalnych rozmiarów oraz rwącego nurtu z bliska. Nawet z sąsiedniego parkingu całość robiła niesamowite wrażenie.

Jadąc dalej w kierunku San Bernardino oraz Bellinzony (niech nie zmylą was włoskie nazwy, to wciąż Szwajcaria), drogą nr 13, łatwo przegapić niewielką miejscowość Splügen. Czemu o niej wspominam? Bo (znów) miałem wrażenie, jakby czas się tu zatrzymał.

To niemalże archetyp alpejskiej wioski z urokliwymi uliczkami, wpół drewnianymi elewacjami walserskich domów oraz brukowanymi drogami. Wbrew pozorom budynki nie są dziełem odbudowy, a efektem ich doskonałego, oryginalnego zachowania. Pomijając dzisiejszy urok Splügen, przez ponad 2 tys. lat wioska była ważnym łącznikiem między Gryzonią a Włochami.

Gdy dojeżdżamy do Bellinzony, stolicy włoskojęzycznego kantonu Ticino, odnosimy wrażenie, jakbyśmy przekroczyli już granicę. Odmienna architektura, palmy i ten żywiołowy, włoski styl życia! Nawet nie zauważyliśmy, kiedy podpisy pod znakami przestały pojawiać się po niemiecku, a zaczęły po włosku. Radiowozy również zamieniły "Polizei" na "Polizia".

Bellinzona
Źródło: materiały partnera. Bellinzona

Wracając do Bellinzony, można powiedzieć, że to istne miasto fortec. Średniowiecznych zamków naliczycie tu aż trzy – najstarszy, Castelgrande, jest z XIII w., Castello di Montebello z końca XIII w., a Castello di Sasso Corbaro - z XV w. Najlepsze widoki na miasto gwarantują wieże należące do pierwszej z wymienionych budowli. Tymczasem my raczyliśmy się wyborną panoramą z zamku Montebello. Zatrzymując się tu na dłużej, warto także odwiedzić kościół Santa Maria delle Grazie z renesansowym freskiem.

Raj dla zmotoryzowanych

Bellinzona jest istotnym punktem dla fanów motoryzacji. Zbiegają się tu dwie spektakularne drogi – przełęcz San Bernardino i przełęcz św. Gotarda. O ile tę pierwszą musieliśmy odpuścić, tak po przejechaniu drugiej powiem: tu trzeba przyjechać. Co prawda góry można w kilka minut pokonać autostradą nr 2, ale warto nie tylko zjechać na krętą trasę, z dodatkowo wybrać jej najstarszą nitkę – Tremolę. Tak też robimy.

Tremola na przełęczy św. Gotarda
Źródło: materiały partnera. Tremola na przełęczy św. Gotarda

Wąska, brukowana droga, która wyróżnia przełęcz na tle podobnych sobie dróg, świeci pustkami, ale i tak nie zachęca do szybszej jazdy. Tu przyjeżdża się po coś innego. Miejsce zachwyca dziewiczym klimatem, ciszą oraz widokami. Sama nawierzchnia nie jest przesadnie równa, ale Lexus świetnie radzi sobie z wybojami. Nawet częste nawroty o 180 stopni nie stanowią dla niego wyzwania, mimo niemałych rozmiarów. Japoński SUV mierzy w końcu prawie 4,9 m długości i 1,92 m szerokości.

Chociaż nawigacja pokazuje, że pokonanie odcinka powinno zająć nieco ponad 20 minut, zarezerwujcie sobie nieco więcej czasu. Każda zatoka zachęca, żeby się zatrzymać i zrobić "jeszcze jedno, ostatnie" zdjęcie. Nas wygania stąd nieuchronnie zbliżający się zachód słońca oraz kolejny raz fakt, że w planie mamy jeszcze kilka przystanków.

Źródło: materiały partnera. Tremola na przełęczy św. Gotarda

Gdy myśleliśmy, że zdążymy chwilę ochłonąć od wrażeń, Szwajcaria już czekała na nas z następnym wachlarzem widoków, które zapamiętuje się na całe życie. Oto wjechaliśmy na przełęcz Furka (Furkapass). Zbudowana w latach 1864-1866 rozdziela Alpy Lepontyńskie i Berneńskie. Wąska droga ze ślepymi zakrętami o nierównym asfalcie, w drugiej części jest szersza i równiejsza.

Przełęcz co roku odwiedza wielu zmotoryzowanych i choć po raz kolejny nie przesadzamy z prędkością, trasa przyprawia o dreszcze. W wielu miejscach asfalt od przepaści oddziela tylko rozsądek. Furka to jedna z najwyżej położonych przełęczy – jej szczytowy punkt leży na wysokości 2436 m n.p.m. Można też skorzystać z jednego z dwóch wydrążonych w skałach tuneli, którymi jeździ pociąg wożący pojazdy i pieszych.

Przed dotarciem na szczyt, napotykamy na inny ważny punkt — James Bond Strasse - czyli ulicę nazwaną na część agenta Jej Królewskiej Mości. To właśnie na przełęczy Furka kręcony był słynny pościg z filmu Goldfinger, w którym James Bond (grany wówczas przez Seana Connery’ego) w Astonie Martinie DB5 pędził za Fordem Mustangiem Cabrio. Pogoń zakończyła się widowiskowym rozharataniem opony w amerykańskim aucie, dzięki użyciu przez brytyjskiego agenta tajnej broni ukrytej w samochodzie.

My podobnym "uzbrojeniem" nie dysponowaliśmy, a już po chwili dotarliśmy do innego symbolu przełęczy Furka – hotelu Belvedere. To niesamowite, jak zamknięty hotel na szczycie jednego z zakrętów stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych miejsc tej przełęczy. Jego historia jest nie mniej ciekawa.

Hotel, który przez dekady uznawany był za wzór, został wybudowany w 1882 r. przez zaledwie 24-letniego wówczas Josefa Seilera. Początkowo cieszył się popularnością wśród śmietanki towarzyskiej. Przyjeżdżali tutaj zamożni turyści chętni odciąć się od zgiełku oraz podziwiać monumentalny lodowiec Rodanu, sąsiadujący z hotelem.

O ile dziś dotarcie na miejsce samochodem zajmuje kilka chwil, 100 lat temu nie było tak łatwo. Pokonanie całej przełęczy zajmowało wówczas ok. 12 godzin. Rozwój transportu można postrzegać, o ironio, jako jeden z gwoździ do trumny hotelu. Goście zamiast na długi wypoczynek coraz częściej zatrzymywali się na krótko. W latach 80. rodzinny interes Seilerów został sprzedany prywatnym inwestorom. Ostatecznie hotel Belvedere zamknięto w 2015 r.

Hotel Belvedere na przełęczy Furka
Źródło: materiały partnera. Hotel Belvedere na przełęczy Furka

Hotel Belvedere nie jest jednak osamotniony w swojej przykrej historii. Podobny los spotkał inne przybytki, które mijamy na przełęczy Furka. Wraz z hotelem, przez dekady "umierał" lodowiec Rodanu. O ile na początku działania ośrodka sięgał samej doliny, dziś "jęzor" można dostrzec dopiero z platformy widokowej. Niestety, na miejsce docieramy, gdy ta jest już zamknięta. Pozostaje nam kontemplacja panoramy z parkingu obok hotelu. Widok, jaki się stąd roztacza, ląduje na pierwszym miejscu mojego osobistego rankingu.

Zjeżdżając z przełęczy Furka, udaje nam się naładować akumulator na najbliższe 17 kilometrów. Akurat wystarczy, by wjechać na kolejną przełęczą – Grimsel. Słońce powoli już zachodzi, a my godzimy się ze świadomością, że nic piękniejszego nas już dziś nie spotka. Jakże bardzo się myliliśmy. Na szczycie przełęczy, mój "ranking" rozpadł się niczym domek z kart. Mam nowego faworyta.

Widok ze szczytu przełęczy Grimsel
Źródło: materiały partnera. Widok ze szczytu przełęczy Grimsel

Widok był wprost nieziemski. Podobna myśl towarzyszyła mi przy każdej z poprzednich dróg, ale tym razem aż zabrakło mi tchu. Resztka żółtoczerwonej słonecznej poświaty wraz z chmurami tworzyła wizualny efekt godny najznamienitszych artystów. Resztki światła wciąż odbijały się od wypełniających doliny jezior Grimselsee i Räterichsbodensee, a sielskiego widoku nie zaburzała skromna nitka asfaltu. Obraz wydawał się surrealistyczny.

Z przełęczy Grimsel zjeżdżamy więc z żuchwami przy samej podłodze. Ostatni raz tego dnia korzystamy z dobrodziejstw hybrydowego napędu. Tym razem długi zjazd dodaje nam "bonusowe" 20 km. Muszę przyznać, że to duży plus podróży hybrydą. Podobny odzysk energii miałby także miejsce, gdybyśmy na kompana podróży wybrali elektryka.

Źródło: materiały partnera.

Nim też bez problemu przejedziecie Grand Tour. Po drodze nie brakuje ładowarek – tak przy autostradach, jak i w turystycznych miejscowościach w pobliżu atrakcji turystycznych. Czas potrzebny na ładowanie można więc produktywnie spożytkować na zwiedzanie. Znalezienie samych punktów do ładowania nie jest problemem – tu pomocą służy przewodnik Grand Tour, o którym wspominałem już wcześniej.

Oddając się zmysłowi smaku

Następny dzień przywitał nas w Interlaken. Po pokonaniu najbardziej górzystego terenu Szwajcarii, teraz mieliśmy skupić się na większych miejscowościach oraz… jedzeniu. A konkretnie serze. Przed rozpieszczeniem naszych kubków smakowych postanowiliśmy nieco rozejrzeć się we wspomnianym mieście.

Interlaken
Źródło: materiały partnera. Interlaken

Nazwa Interlaken wywodzi się z łaciny i oznacza w dosłownym tłumaczeniu "między jeziorami" – od wschodu leży jezioro Thun, natomiast od zachodu — jezioro Brienz. O ile wcześniej mijane miejscowości określiłbym raczej jako ciche i spokojne, jeden z ważniejszych punktów Berneńskiego Oberlandu od razu uderza nas pełnią życia.

Interlaken znane jest nie tylko jako doskonała baza wypadowa dla wędrowców, ale także miłośników sportów wodnych oraz sportów ekstremalnych. Nie mija 5 min spaceru po mieście, a nad naszymi głowami dostrzegamy co najmniej tuzin paralotniarzy. Chętni mogą doświadczyć również skoku ze spadochronem nad górami czy raftingu.

Interlaken w 1830 r. odwiedzili polscy poeci: Adam Mickiewicz or
Źródło: materiały partnera. Interlaken w 1830 r. odwiedzili polscy poeci: Adam Mickiewicz oraz Zygmunt Krasiński

Kto woli spokojniejsze klimaty, ten powinien udać się na spacer promenadą nad rzeką Aare, mijając po drodze eleganckie hotele i stylowe kamienice. Woda zachwyca błękitną barwą, która w połączeniu z otaczającymi miasto górami tworzy bajkową aurę. Masywy skalne są tu naprawdę potężne – swoistym "szefem" jest szczyt Jungfrau o wysokości 4158 m n.p.m., na który prowadzi najwyżej położona w Europie kolej zębata.

Czas nas gonił, a jako że założyliśmy nie ładować naszego Lexusa przez całą wyprawę, nie było na co czekać. Następny przystanek: Brienz. Ta pozornie niewielka miejscowość kryje w sobie pewną wyjątkowość, a konkretnie ulicę – Brunngasse. Wąska, łatwa do przeoczenia dla niewtajemniczonych uliczka dzierży tytuł najbardziej malowniczej w Europie. Wystarczy spędzić na niej kilka sekund, by zrozumieć dlaczego.

Bogato zdobione drewniane fasady, rzeźby oraz bujna, a zarazem zadbana roślinność tworzą niepowtarzalną magię. Większość zabudowań na Brunngasse pochodzi jeszcze z XVIII w. Wzroku nie mogliśmy oderwać też od zabudowań miasta znajdującego się po przeciwnej stronie drugiego z jezior otaczających Interlaken – Thun.

Będące bramą do Berneńskiego Oberlandu miasto kusi nie tylko tradycyjnymi kamienicami, ale także XII-wiecznym zamkiem górującym nad miastem. Działa w nim muzeum, w którym znajdziecie m.in. prehistoryczne przedmioty, średniowieczną broń czy mundury z XVIII i XIX w. Fortecy urokiem wtóruje kościół z XIV-wieczną wieżą oraz ratusz, który pochodzi z XVI w. Kompaktowość Thun pozwala zrobić szybkie kółko wokół najważniejszych punktów i znów jesteśmy w trasie. Kolejny przystanek oddalony jest o blisko 1,5 godziny.

W międzyczasie ponownie zmienia się język używany przez mieszkańców. Tym razem dominuje francuski. W katonie Fryburg, w cieniu zamku we wsi Pringy, niedaleko miejscowości Gruyères, czeka na nas serowarnia o dumnie brzmiącej nazwie La Maison du Gruyère. Chętnie odwiedzana przez turystów oferuje oprowadzanie z audioprzewodnikiem m.in. w języku polskim. Posileni wiedzą oraz porcją obłędnie pysznego sera, ruszyliśmy do jednego z większych szwajcarskich miast, które jest de facto stolicą kraju.

Zamek we wsi Pringy
Źródło: materiały partnera. Zamek we wsi Pringy

Czemu de facto? Szwajcaria nie ma oficjalnej stolicy, natomiast w Bernie mieści się siedziba rządu. Gdy tu dojeżdżamy, pogoda się psuje. Nie możemy sobie jednak odmówić krótkiej rundy po założonym w 1191 r. przez księcia Zähringen Bertold V mieście. Historia nazwy miasta nie jest tak pozytywna, jak może się wydawać, bowiem książę zabił tam niedźwiedzia podczas polowania i postanowił na jego cześć nazwać osadę (po niem. Bär to niedźwiedź).

Źródło: materiały partnera.

Główną atrakcją Berna jest stare miasto wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Być może dziś moglibyśmy podziwiać elementy jej oryginalnego, drewnianego wystroju, gdyby nie pożar z 1405 r. Starówkę odbudowano z użyciem piaskowca, co sprawia, że okolica nie wyróżnia się różnokolorowymi fasadami, jak w innych szwajcarskich miejscowościach, a zgaszonymi odcieniami żółci i zieleni.

Przed zmoknięciem przez pewien czas chronią nas arkady (nazywane przez mieszkańców Lauben), które łącznie mają aż 6 km długości. Po drodze mijamy wieżę zegarową Zytglogge z 1530 r., z której kilka minut przed pełną godziną "wychodzą" figurki i odgrywają przedstawienie. Nieco większe figury można zauważyć przy XVI-wiecznych fontannach na Marktgasse i Kramgasse – tych jest aż 11 i oddalone są od siebie o ok. 150-200 metrów.

Warto też zajrzeć do domu Alberta Einsteina – to tu geniusz fizyki stworzył teorię względności. Podczas gdy bardzo chcieliśmy wydłużyć naszą dobę, czas uciekał nieubłagania, a na nas czekała jeszcze jedna wizyta w serowarni. I to nie byle jakiej. Mieliśmy poznać historię najsłynniejszego szwajcarskiego sera, nazywanego ponadto królem serów – Emmentalera.

Gdy dojeżdżamy do samego serca doliny Emmental, wsi Affoltern im Emmental, gdzie mieści się serowarnia, otoczenie znów przypomina krajobraz, który zapadł nam w pamięci po wizycie w Appenzell. Łagodniejsze pagórki obrośnięte są zieloną trawą, ale otaczające nas góry przysłaniane są przez nisko wiszące, deszczowe chmury. Posileni i zaopatrzeni w sery, ruszyliśmy do ostatniego punktu noclegowego – pod Lucernę. Na miejsce dojeżdżamy już po zmroku, więc decydujemy się tylko na kolację na starym mieście.

W takich warunkach leżakuje Emmentaler
Źródło: materiały partnera. W takich warunkach leżakuje Emmentaler

Żywioł piękna i przyrody

Lucerna uznawana jest za jedno najładniejszych miast Szwajcarii. Położona nad Jeziorem Czterech Kantonów (co ciekawe, dostęp do niego ma pięć kantonów) stanowi bramę do Centralnej Szwajcarii. Przez noc chmury przegonił wiatr i naszym oczom znów ukazały się góry skrzętnie otaczające miasto.

Chociaż w szwajcarskich miastach trudno jest znaleźć miejsce do parkowania na ulicy, w centrach nie brakuje kilkupiętrowych parkingów, na których bez obaw można zostawić samochód. Tak też robimy i udajemy się pieszo w kierunku starego miasta. Jej najważniejszym punktem jest Most Kapliczny. To jeden z najstarszych drewnianych mostów w Europie – jego budowa datowana jest na 1360 r. Idąc nim, można podziwiać malowidła przedstawiające historię Lucerny, które pochodzą z początku XVII w.

Ważnym elementem mostu jest Wasserturm sprzed 1367 r. Niegdyś bę
Źródło: materiały partnera. Ważnym elementem mostu jest Wasserturm sprzed 1367 r. Niegdyś będąca częścią miejskich fortyfikacji, oprócz roli obronnej pełniła także funkcję więzienia, Sali tortur oraz miejskiego skarbca

Chwilę później doświadczamy uczty dla naszej motoryzacyjnej duszy. Zza naszych pleców dochodzi gardłowy, surowy bulgot. Okazuje się, że Szwajcar w podeszłym wieku wziął na przejażdżkę swojego Maserati Mexico z przełomu lat 60. i 70. Napis na tylnej klapie sugeruje, że to wersja z silnikiem 4.7, których powstało zaledwie 182 egzemplarzy. Mieliśmy szczęście!

Następnym przystankiem są mury miejskie, które niemal w całości zachowały się w oryginale. Stąd rozpościera się najlepszy widok na miasto. Łatwo dostrzec m.in. XIX-wieczny hotel Château Gütsch, który zbudowany został na wzór zamku Neuschwanstein. Chwila kontemplacji i kontynuujemy wycieczkę.

Dochodzimy do wybudowanego w 1408 r. mostu Spreuerbrücke, czyli Plewnego, który jest drugim najstarszym moście w Lucernie. Oryginalna konstrukcja została zniszczona przez powódź w 1556 r., ale przeprawę szybko odbudowano. Tu również można natknąć się na malowidła z lat 1616-1637, ale o zgoła odmiennej tematyce niż na Moście Kaplicznym. Motywem przewodnim jest bowiem taniec śmierci. Na szczęście Lucernę opuszczamy w szampańskich nastrojach, choć nasza szwajcarska przygoda powoli dobiega końca.

Wbijamy w nawigację ostatni przystanek i ruszamy przed siebie. Po nieco ponad godzinie docieramy do Neuhausen am Rheinfall. To tu znajduje się Przełom Renu – największy wodospad w Europie. Ten żywioł natury robi niesamowite wrażenie niezależnie, czy patrzymy na niego z tarasu widokowego odnowionego w 2010 r. zamku Laufen, czy z każdego kolejnego niżej położonego punktu. Kiedy zdaje się, że bliżej już się nie da podejść, za rogiem czekają na nas schody w dół.

W końcu stoimy 1,5 metra od potężnego strumienia. Przez próg o szerokości 150 metrów i wysokości 23 metrów woda przepływa z ogromną siłą. Tutaj człowiek momentalnie pokornieje wobec sił natury. Po takim finale, do samochodu wracamy niemal w milczeniu. Dopiero po chwili wyrywamy się z letargu, by ustalić plan działania na powrót. Czekała nas wielogodzinna podróż, ale po tym, co Lexus zaprezentował do tej pory, nie obawialiśmy się problemów ani niedogodności.

Gdybym miał wskazać, co mnie najbardziej zaskoczyło w samochodzie, nie byłoby to ani komfortowe zawieszenie, ani świetne wyciszenie, a… spalanie. Mimo że nie ładowaliśmy ani razu akumulatorów, średnie zużycie Lexusa przez całą naszą podróż wyniosło jedynie 5,9 l/100 km. Biorąc pod uwagę górzysty teren i liczne podjazdy, to więcej niż zadowalający wynik. Mimo, że układ hybrydowy z dużą baterią zwiększał masę, działał na korzyść auta podczas zjazdów z przełęczy, kiedy pozwalał odzyskać sporo energii.

Widok z tarasu obok lodowca Rodanu. Po lewej - ostatni odcinek p
Źródło: materiały partnera. Widok z tarasu obok lodowca Rodanu. Po lewej - ostatni odcinek przełęczy Furka. Po prawej - przełęcz Grimsel

Szwajcaria z kolei przez te kilka dni dała nam cały przekrój atrakcji. Wspaniałe miejscowości – zarówno te mniejsze, jak i te większe – zachwycały każdym detalem, spójnością i sielskim, alpejskim klimatem. Najmocniej i nieustannie wybijała się natomiast jedna rzecz – natura. Wszechobecna, wszechogarniająca i wszechmocna. Jeśli chcecie ją poczuć w czystej postaci na własnej skórze, Szwajcaria jest idealnym do tego miejscem.

Więcej o trasie GToS na www.MojaSzwajcaria.pl/grandtour

Więcej o jesieni w Szwacarii na www.MojaSzwajcaria.pl